Po angielsku

Londyn - Tower Bridge

Co roku wraca pytanie o sens akcji Godzina dla Ziemi prowadzonej przez WWF. Bo jakie znaczenie ma wyłączenie na chwilę światła, skoro elektrownia i tak musi wyprodukować tą samą ilość prądu?

Otóż ma, i to duże. Zaraz wyjaśnię.

Chociaż już w sumie widziałem spory kawałek świata, dopiero niedawno trafiłem do Londynu, chociaż jest niemal "za miedzą". Zasadniczo nie lubię dużych miast, bo kojarzą mi się z destrukcją środowiska na wielką skalę - nie tylko środowiska życia dzikich zwierząt, ale przede wszystkim ludzi. Kojarzą mi się z blokowiskami, a nikt mi nie wmówi, że betonowe pudło, w którym gnieździ się tyle osób, ile zamieszkuje niewielkie miasteczko, stwarza im odpowiednie warunki do życia.

Miasta więc kojarzą mi się z degradacją, destrukcją i z zanieczyszczeniem środowiska. Ze zdumieniem więc oglądałem największe miasto Europy, w którym żyje się i mieszka tak bardzo zgodnie z naturą, jak to tylko możliwe. To jedyne znane mi miejsce, w którym naprawdę udało się udowodnić, że rozwój technologiczny ochrony przyrody nie wyklucza. Gdzie w sklepach jest organiczna żywność, wspaniałe zielone i bardzo naturalne parki są niemal na kazdym kroku, a jazda do pracy rowerem nie kojarzy się ani z obciachem, ani z samobójstwem.

Jak to możliwe? 

Myślę, że przyczyną jest angielski sposób bycia. Anglik zanim coś zrobi, najpierw dwadzieścia razy zastanowi się, czy aby na pewno warto, czy to opłacalne. Jak mówi ich stare przysłowie "pośpiech jest wskazany tylko przy łapaniu pcheł". Anglik przewiduje nie na dzień, tydzień, czy miesiąc do przodu, nie na rok, ale tak daleko, jak tylko to możliwe. Z tego powodu jeszcze w poprzedniej dekadzie rząd UK zamówił serię nietypowych raportów o stanie środowiska; w odróżnieniu od innych tego typu opracowań, tym razem nad raportami pochylić się mieli... księgowi i ekonomiści.

Tak powstały m.in. raport Sterna, raport Ackermana i Stanton.

Okazało się wówczas, że chociaż doraźnie kwestie ochrony przyrody powodują mnóstwo komplikacji i dodatkowych kosztów, to jeśli myśleć w dalszej perspektywie niż do zakończenia inwestycji (to łatwe) i nawet dalszej niż "byle do nastepnych wyborów" (z tym u nas jest problem), na dłuższą metę jest taniej. Że dbanie o środowisko po prostu się opłaca. 

Okazało się m.in., że jeśli zadbać o odpowiednie, zdrowe środowisko życia ludzi, to wtedy aż tak nie umierają. Nie tak, jak w XIX wieku, kiedy zanieczyszczone wody Tamizy zwanej wówczas Wielkim Cuchnącym Ściekiem (Great Stink) spowodowała epidemię cholery. Nie tak, jak latach 50-tych, kiedy cały Londyn spowił gęsty smog i spowodował - wcześniej czy później - śmierć kilku tysięcy osób. Nie tak, jak w latach 60-tych, kiedy na drogach ginęło rocznie 8 tys. ludzi.

Anglicy doszli do wniosku, że nie stać ich na takie straty. Że lepiej dołożyć nawet dwukrotnie więcej do inwestycji i minimalizować wpływ na środowisko. Dziś, chociaż problemy np. z zanieczyszczeniem powietrza nadal są poważne, efekty takiego myślenia widać na pierwszy rzut oka.

Dzisiejszy Londyn po prostu jest przyjazny dla ludzi. Chciałoby się, żeby taka była Warszawa...

I tu wracamy do Godziny dla Ziemi. Zgadzam się z tym, że ekonomicznie akcja nie ma żadnego sensu. Jednak nie w tym jej siła. Najważniejsze, że dzięki niej przypominamy sobie, że warto o środowisko dbać. Że zakręcenie kranu, wyłączenie światła, segregowanie śmieci jest ważne. Po wizycie w Londynie wiem już na pewno, że to ważne. Że życie w mieście i w środowisku bezpiecznym i naturalnym to wcale nie są dwie wykluczające się wizje. I że przy odrobinie chęci i wysiłku moglibyśmy mieć w Warszawie, w Poznaniu, we Wrocławiu, tak samo jak w Londynie, nie jak chińskich miasteczkach. Że warto sobie przypomnieć o tym raz do roku, gasząc światło na godzinę. Mimo, że efektów nie widać natychmiast albo są trudne do zmierzenia.

Ale są też efekty całkiem namacalne i natychmiastowe. Na przykład sto nowych miejsc parkingowych dla rowerów przed najważniejszymi warszawskimi urzędami

Reklama