Rodos

Rodos, zamek joannitów w Lindos

Dawno, dawno temu i na zupełnie innej wyspie zdarzyło mi się rozmawiać z dziewczyną, która wyjechała z Afryki w poszukiwaniu lepszego życia. Pytałem ją wówczas, co takiego ciągnie ludzi do Europy.

Pytanie może naiwne, ale byłem wtedy bardzo młody i pracowałem całymi dniami nie wychodząc z piwnicy i nie rozmawiając z ludźmi (graficy komputerowi już tak mają), więc kraj, który opuściła, a w którym ludzie mają czas dla siebie, dla rodziny i witają się słowami „nie pracuj za dużo” wydawał mi się ziemią obiecaną. Odpowiedziała mi wówczas coś, czego wtedy do końca nie zrozumiałem: że tęskni za miejscem, gdzie rzeczy działają.

Tu, na Rodos, rozumiem to doskonale.

Zapalam światło w pokoju. Albo raczej próbuję, bo po naciśnięciu pstryczka włączyła się żarówka przed domem. Drugi pstryczek? Zapaliła się lampka nad łóżkiem. Jest też pstryczek w przedpokoju, włączony. To może go wyłączyć? Bingo!

Odkręcam kurek z zimną wodą. Zimnej się nie spodziewam, ale chociaż chłodnej. Tu jednak rury idą najpierw po dachu, gdzie słońce nagrzewa je do czerwoności, przez pierwsze pięć minut leci więc ukrop. Dla własnego dobra lepiej o tym nie zapominać.

Sięgam do lodówki. Biorę litr wody w butelce, a w tym czasie trzy razy tyle wylewa się na podłogę, bo prąd wyłącza się automatycznie po wyjściu z domu i lodówka przez te paręnaście godzin rozmroziła się całkowicie.

Już wiem, że Europa jest bardzo daleko stąd...

Tu za to jest historia, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ta starożytna, ta średniowieczna i ta całkiem niedawna. W ciągu jednego dnia; ba! w ciągu niewielu godzin możesz tu zobaczyć ruiny greckich świątynii, rycerskie zamki, weneckie domy i niemieckie czołgi pozostawione na piaskach.

A kiedy usiądziesz na stromych kamiennych schodach prowadzących wysoko do opuszczonych fortec z czasów wojen o Ziemię Świętą, historie o dawno minionych czasach piszą się same. Wystarczy zamknąć oczy...

Reklama