Cicha rewolucja

W Marakeszu, dawnej stolicy Maroka i obecnej nieoficjalnej stolicy berberyjskiej, najpyszniejszy i przy okazji najtańszy tajin z królika można zjeść w jadłodajni Chez Yassine. Chodzę tam od dłuższego czasu, między innymi dlatego, że można w niej usiąść na półpiętrze i obserwować ludzi śpieszących jedną z głównych ulic miasta. Od kilku dni siadam tam, patrzę i zastanawiam się, czy to, co widzę, to już ta demokratyczna rewolucja, bo mimo szumnych zapowiedzi za nic na świecie nie mogę jej dostrzec.

Marakesz, Chez Yassine, w oczekiwaniu na tajin z królika...

Właściciel, bardzo miły Berber, straszy klientów włączonym non-stop telewizorem, na którym z iście kozacką fantazją serwuje nam bieżące wiadomości prosto z satelity. Nie przejmuje się, że ja albo grupa dziewczyn siedząca piętro niżej, możemy być agentami tajnej policji. A wiadomości są, a jakże, rewolucyjne. Teraz akurat na topie jest przewrót w Libii. Wcześniej - jestem pewien - puszczał z Al Dżaziry rewolty w Tunezji i Egipcie. Straszy, bo pyszne jedzenie staje kamieniem w przełyku, kiedy widzi się nagle strzelający do siebie nawzajem tłum na ulicach, po których - zdawałoby się - chodziło się jeszcze wczoraj. Na szczęście czasem ktoś zamacha flagą i wtedy ulga - to nie Maroko...

Podobnie mówi mi Mohammad, u którego wynajmuję pokój. It's not a problem. Maroko to nie Libia. Tu nic takiego nie powinno się wydarzyć. Pokojowe demonstracje, owszem, były zapowiadane od dawna i pewnie się odbędą, ale raczej w stolicy, w Rabacie. Poza tym, kto przy zdrowych zmyslach chciałby obalać króla?

Jeszcze w latach 90-tych, za czasów jego ojca, było tu naprawdę niedobrze. Pracy nie miał niemal co czwarty Marokańczyk. Syn, Mohammad VI, po objęciu tronu natychmiast odświeżył relacje z Francją i zaczął ściągać do kraju zagraniczne inwestycje. Bo Maroko to kraj raczej pustynny. Ropy pod piaskiem tu nie ma. Rolnictwo - ma lepsze lata, ale też i gorsze, zależy ile deszczu akurat spadnie. Ostatnio pada coraz mniej. A czego jest dużo? Tanich pracowników. Fosfatów. No i słonecznej pogody. Ambitny Plan Azur, czyli usiłowania króla, by stworzyć w Maroko drugie Costa del Sol, przynosi nawet efekt, ale zmiany następują wolno. Dla niecierpliwego, młodego społeczeństwa, które ma dostęp do telewizji satelitarnej i widzi, jak żyje się w Europie, stanowczo zbyt wolno.

Marakesz - prawie jak w Chinach

Praca niby jest (9% bezrobocie to mniej niż w Polsce!), ale niekoniecznie taka, jakiej oczekują wykształceni młodzi ludzie. Zdecydowana większość marokańskiego PKB bierze się z uprawy ziemi, kopania tych nieszczęsnych fosfatów, z rzemiosła, no i z chodzących bankomatów, za jakie uchodzimy my, turyści. Tymczasem oni chcieliby pracować w bankach, kancelariach, biurach, laboratoriach. W tej sytuacji marokański rząd popełnił straszne głupstwo. Kilka miesięcy temu poprosił ludzi, by wstrzymali się z protestami, a najdalej w lutym znajdzie dla nich dużo nowych, wartościowych miejsc pracy. Obiecał i... nie dotrzymał słowa.

Demonstracje? Mohammad twierdzi, że to nie tutaj, może w Wilanowie (Wilanowem nazywam nową (ville nouvelle) dzielnicę wybudowaną przez Francuzów). Tu, w medynie, jest bezpiecznie. It's not a problem (Oni tu zawsze, jak nie wiedzą do końca jak coś wyjaśnić, mówią "It's not a problem").

Ale w niedzielę w medynie zrobiło się zdecydowanie gorąco.

Już kiedy rano wyszedłem zrobić zakupy, widziałem, że coś się kroi. Większośc kramów była zamknięta na głucho. Proszę mi wierzyć, że w berberyjsko-arabskim mieście, wśród ludzi dla których handel i targowanie się stanowią istotę i sens życia, widok uliczek z pozamykanymi witrynami powoduje włączenie się nawet nie dzwonka alarmowego, ale wręcz syreny okrętowej. Ludzie - mężczyźni - zbierali się w grupkach po trzech, po czterech i w ciasnych zaułkach medyny gorączkowo dyskutowali ściszonymi głosami. Właściwie miałem tylko jedno skojarzenie - ul, pszczoły tuż przed rójką, czekające tylko na sygnał.

Podszedłem do kupca, który właśnie barykadował swój stragan.

- Czy spodziewa się pan problemów?
- Tak! Będą problemy! - zaskoczył mnie tym razem - Wiecie, demokracja. Walka o demokrację. Ale nie ma się czego obawiać. Skąd jesteś? Z Polski? To świetnie. Znasz ten problem, mieliście tą samą historię.

Poszedłem na główny plac po pieniądze z bankomatu i już mocno przyspieszonym krokiem wróciłem do domu. Resztę wydarzeń obserwowałem z dachu.

Około 14-tej w całym mieście zaczął narastać - szum, z braku lepszego określenia. Coś jak odgłosy ogromnej metropolii, dobiegające ze wszystkich stron, albo jak gdyby w ogromnym kotle woda zaczynała wrzeć. Po chwili dołączyły policyjne syreny, a już po chwili dało się wyróżnić rytmicznie skandowane okrzyki. Coraz głośniej. I coraz bliżej.

Maroko, protesty w Marakeszu

Informacje spływały po odrobince. Że zamiast siedzieć w Wilanowie idą właśnie do nas, do medyny. Że przeszli przez aleję M5 i roznieśli francuskie butiki i McDonalda. Że ściągają policjantów z motorów. Że wzniecili pożary, spalili samochód. Że grupy ludzi chodzą z ciężkimi skórzanymi batami, a inni z kamieniami. Że dziennikarzom grzecznie ale stanowczo odradza się robienie zdjęć. Wreszcie, że pochód stanął na placu Jamaa el Fna, na którym byłem ledwie kilka godzin temu.


Protesty w Marakeszu - foto by Jillian C. York, Global Voices

Po zmierzchu wszystko stopniowo ucichło. Widok, jaki na długo utkwił mi w pamięci, to krążące pod ciemniejącym niebem wypłoszone i zdezorientowane bociany.

Nazajutrz przeczytałem, co na ten temat piszą gazety. Dowiedziałem się, że manifestacja miała charakter pokojowy i była normalnym elementem demokratycznego życia w Maroko, a poza tym wszyscy kochają JW Mohammeda 6. Żadnej rewolucji w tym kraju nie ma i nie będzie.

Dopiero wiele dni później wyszło na jaw, że bilans tej niedzieli to sześć osób zabitych i co najmniej sto kilkadziesiąt rannych.

W poniedziałek, jak zwykle poszedłem zjeść w Chez Yassine. Była zamknięta.

Pan siedzący na ławce w pałacowym parku pod meczetem Kutubija wygląda, jakby czytał o wczorajszych zamieszkach i zastanawiał się nad tym wszystkim. Ja jednak wiem, że w wydanej w Maroko gazecie o "rewolucji" czy demonstracjach nie znajdzie na pewno ani słowa. Bo o wolnej prasie czy telewizji można tu tylko pomarzyć, że może kiedyś, w przyszłości...

Zaraz... Czy ja go już gdzieś nie widziałem wczoraj, albo przedwczoraj?

Być może zainteresuje Cię również:

Reklama